czwartek, 28 maja 2015

Happy end




Jedną z form blogowania, którą uskuteczniałam w swoim życiu, było pisanie opowiadań. Nie takich zwykłych opowiadań o zwykłych śmiertelnikach, tylko fanfików o gwiazdach.

Zanim jednak uczyniłam gwiazdy ze swoich bohaterów, wzięłam się za pisanie alternatywnej wersji Harry'ego Pottera. W jednym opowiadaniu doprowadziłam do płomiennego romansu Hermiony i Draco Malfoy'a, który przy niej spokorniał i stał się chodzącym aniołkiem, w drugim zaś skupiłam się na pięknej, utalentowanej, sympatycznej i przebojowej siostrze Draco - Rose. Rose oczywiście nie istnieje w świecie wykreowanym przez J.K. Rowling i na tamten moment z pewnością uosabiała wszystkie cechy, które chciałam mieć i była nastolatką, którą ja sama chciałam być.

Do kolejnych prób literackich przyczyniło się moje uwielbienie do pewnego zespołu zza zachodniej granicy o nazwie Tokio Hotel. Członkowie tegoż zespołu, piękni młodzieńcy, w codziennym życiu stojący na świeczniku, w moich historiach stawali na drugim planie. Może nie do końca na drugim, ale przed szereg wysuwały się wymyślone przeze mnie dziewczęta związane z ów młodzieńcami splotem wspólnych wydarzeń i uniesień emocjonalnych.

(jak to poetycko brzmi, aż za bardzo. po prostu wymyślałam jakieś typiarki i one zawsze musiały wpaść któremuś przystojniakowi w oko ;) )

Jedno opowiadanie pisałam na zmianę z koleżanką z klasy z perspektywy dwóch sióstr. Wtedy była to przednia zabawa, teraz, gdy czytam swoje wypociny, chce mi się płakać nad stylem i formą. Z czasem było coraz lepiej i te wydarzenia z chęcią czytam.
Opowiadanie, pomimo rozbudowanych wątków fabularnych przypominających powoli scenariusz Mody na Sukces, zostało zakończone trochę na siłę. Nasze życie z czasem stało się ciekawsze niż perypetie naszych bohaterów, więc siłą rzeczy zaczęło brakować czasu na pisanie. Moja koleżanka wymyśliła zakończenie, które średnio przypadło mi do gustu, ale koniec końców na mecie na czytelników czekał happy end.

Wielokrotnie chciałam skończyć to opowiadanie 'dla siebie', jednak nigdy mi się nie udało. Dopisałam chyba tylko stronę, która nie ujrzała nigdy światła dziennego w Internecie.

Pisałam też opowiadanie, w którym przeniosłam swoich bohaterów w dorosły świat. Miałam mnóstwo pomysłów na skomplikowanie im życia, jednak (ponownie) zabrakło mi czasu i chęci. Historia umarła po kilku rozdziałach.

Właśnie przypomniało mi się, że pisałam jeszcze jedno opowiadanie, również z koleżanką (tym razem inną) - tym razem stworzyłyśmy chłopcom konkurencję na rynku muzycznym. Historia była utrzymana w satyrycznej konwencji, w której bardziej nabijałyśmy się z bohaterów niż okazywałyśmy im uwielbienie, a nasze bohaterki nie były pozbawione wad. Była też intryga, a i owszem, ale ponownie życie zweryfikowało marzenia o fanfikowym sukcesie.

Od tamtej pory świat fanfików był ze mną zawsze, choć czynnie w nim nie uczestniczyłam. Pamiętam dwie świetne historie o Harrym Potterze, oraz mnóstwo tych o wyżej wspomnianym zespole. Niektóre z nich mam zapisane na komputerze i czytuję je do dziś, dość pobieżnie, ale nadal potrafią podbić moje serduszko.

Kilka miesięcy temu opowiadałam swoje fanfikowe przygody współlokatorce. Siedząc przy stole w kuchni, zadała mi pytanie skąd się to wzięło. No właśnie, skąd? Po prostu bardzo lubiłam zarówno serię o Harrym Potterze jak i Tokio Hotel i stworzyłam alternatywny świat, w którym wszystko było 'po mojemu'. Ola, moja współlokatorka, zapytała wtedy 'To skoro jarasz się Drake'm, to czemu nie piszesz o nim opowiadania?'

To było dobre pytanie. Przede wszystkim, nigdy nie przyszłoby mi to wcześniej do głowy, aby wrócić do tych nastoletnich zabaw, czym było dla mnie pisanie fanfików. Po drugie, zwyczajnie nie miałam na to czasu. Jednak tutaj, w Turynie moim jedynym obowiązkiem było spędzenie 4 godzin dziennie na uczelni i zrobienie zakupów. Czasu na pisanie było aż nad to, a pomysł sam zaczął kiełkować w głowie.

W porównaniu do moich poprzednich literackich tworów, to opowiadanie jest na zdecydowanie wyższym poziomie. Przede wszystkim, napisałam je po angielsku, głównie dlatego, że jednym z bohaterów miał być kanadyjski raper. Z pewnością nie jest idealne stylistycznie i gramatycznie, ale to dla mnie bardzo dużo. Pisanie po angielsku zdeterminowało mnie na tyle, że ciężko byłoby mi teraz stworzyć historię w języku polskim.

Po drugie, historia miała koncept. Opowiadanie zaczęło się od cytatu z piosenki i odtąd w prawie każdej notce znajdował się utwór przewodni. To też kolejne nawiązanie do tego, że bohater jest muzykiem, więc muzyka też musi być obecna. Piosenek zabrakło tylko w dwóch notkach: jedna z nich nawiązywała do filmu, a druga wyjaśniała w pewien sposób tytuł opowiadania.

No właśnie, tytuł. Nazwałam je '5 AM in New York' i jest to kolejne nawiązanie, tym razem do utworu Drake'a pt. '5 AM in Toronto'. Pierwowzór nie jest ani romantyczny ani nie jest moją ulubioną piosenką z jego repertuaru, ale zastąpienie Toronto moim ukochanym Nowym Jorkiem po prostu mi się podobało.

Nowy Jork zresztą sam w sobie jest jednym z bohaterów tej historii. Główna bohaterka, Natalia, z pochodzenia jest Polką ale mieszka w Nowym Jorku od dziecka i darzy go wielką miłością, tak jak ja. W umiejscowieniu zdarzeń i miejsc starałam się opierać na swojej pamięci i opisywać autentyczne miejsca. Wiem, w którym budynku mieszka Natalia, ile zajmuje jej droga do metra, gdzie była na randce i gdzie mieści się knajpka jej rodziców (knajpki w rzeczywistości nie ma, ale  adres jest prawdziwy :) ).

Natalia jest też narratorem opowieści. Starałam się zrobić z niej dziewczynę z krwi i kości, z mało wydziwionym zawodem i rodziną i problemami które mogą zdarzyć się w prawdziwym świecie. To nie jest dziewczyna bez wad, ale jest ich świadoma. Natalia dużo się zastanawia i o ile można wywnioskować jaki jest charakter, o tyle nie wiadomo jak wygląda i nie jest to bez przyczyny. Jedyną rzeczą, jaką opisałam apropo jej wyglądu są jej włosy. Potem wiadomo tylko, że nawet podoba się sobie i niektórym mężczyznom, jednak nie opisywałam jej wyglądu ani nawet nie miałam w głowie jej pierwowzoru. No dobra, miałam ;) ale chodziło o to, aby każdy mógł sobie ją wyobrazić tak jak chce.

Na początku niewiele osób wiedziało o moim opowiadaniu. Z czasem musiałam przyznać się nad czym pracuję, jednak wtedy w Wordzie miałam już opisanych więcej niż 40 stron przygód Natalii i Drake'a (to więcej niż moja praca licencjacka), Moi znajomi nie mogli w to uwierzyć i spotykało się to z dość pozytywnym wydźwiękiem w stylu 'Wow, ale masz łeb, daj przeczytać!'. Niestety, dla wielu język angielski stał się blokadą i skończyłam z dwiema stałymi czytelniczkami (może to i dobrze, nie wiem czy jestem gotowa na to, aby moi znajomi wiedzieli jakie sceny jestem w stanie opisać ;) ).

Jedną z nich była moja współlokatorka i gdyby nie ona, to nigdy nie udałoby mi się z tym opowiadaniem dotrzeć do momentu, w którym się znalazłam. Analizowałyśmy wspólnie zachowanie Natalii, zastanawiałyśmy się co powinna zrobić i jak. Po każdej notce pytałam Olę jak wrażenia o notce i co chciałaby przeczytać w kolejnej i z czasem stało się to naszym rytuałem. Nierzadko to właśnie Ola wymyślała mi oprawę muzyczną do wydarzeń.

Z czasem liczba stron w Wordzie zaczęła się zwiększać i osiągnęła liczbę 91 stron. Wtedy ponownie zaczęło mi brakować czasu oraz chęci na dalsze pisanie i 'drejk', jak nazywałyśmy moje opowiadanie, poszedł w odstawkę. Wczoraj jednak zaczęłam się głośno zastanawiać, czy jeszcze wrócę do tego opowiadania. Otworzyłam plik i ujrzałam 91 stron które wyszły spod moich paluszków. Pomyślałam, że fajnie byłoby dobić do 100 i na tym zakończyć. Nie minęło pół godziny, jak zaczęłam pisać. Było to dokładnie 24 godziny temu.

Napisałam jeszcze dwie notki, kończące historię i muszę przyznać, że było mi trochę smutno na koniec. To już? Czułam się jak matka wysyłająca dzieci na studia. Coś na nich czeka, ale już nie ze mną. 


Z drugiej strony, ten widok spowodował swego rodzaju radość. Rzadko udaje mi się coś doprowadzić do końca, a tu się udało. Z pasji, jaką jest pisanie stworzyłam historię z wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Żadnych niedomówień i niedopowiedzeń. Od A do Z.

Dodatkowo rozwiązałam sprawę mieszkaniową i też poczułam się lepiej. To był zdecydowanie dobry dzień.


PS. to był na tyle dobry dzień, że zdecydowałam się rzucić palenie. Jak kończyć, to nie tylko z twórczością!

piątek, 22 maja 2015

Paliwo



Od kilku dni to moja ulubiona strona internetowa.

Gdybym mogła powiedzieć jedną rzecz o sobie, której jestem pewna na 100%, to fakt, że wszystko robię na ostatnią chwilę. Nawet zwiedzanie Włoch (i Turynu też!!!)  musi się odbywać w ostatnich tygodniach Erasmusa, na przemian z egzaminami ;)

Póki co, za 32 godziny kierunek Rzym, w czwartek Bolonia i Florencja. Zanim ta pierwsza przyjemność nastąpi, czekają mnie dwie pobudki o 4 rano, szlifowanie swojej pracy licencjackiej, dopracowanie listy 'do zobaczenia we Florencji' i jakieś sympatyczne muzeum, może to samochodowe, na pocieszenie. Oby tylko pogoda w weekend dopisała!

Swoją drogą, jestem nałogową zakupoholiczką, a nigdy nie odczuwam takiej przyjemności jak wtedy, kiedy wydaję pieniążki na podróże. To chyba faktycznie moje paliwo :)

sobota, 16 maja 2015

Niedzielna blogerka

Tak się składa, że od kilku miesięcy mieszkam w Turynie. Nie wiem, czy to powszechnie wiadomo (możliwe, że tak, bo nawet ja o tym wcześniej wiedziałam), ale główną drużyną piłkarską z tego miasta jest Juventus Turyn.

(tak na marginesie, bazując na mojej znikomej wiedzy o piłce nożnej, na pewno mniej powszechnie wiadomo, że drugą drużyną z tego miasta jest Torino FC, a szkoda, bo Kamil Glik z Polski jest ich kapitanem.

tak na drugim marginesie, Juventus FC jest poprawną nazwą, a nie Juventus Turyn! ciekawe, czy to też powszechnie wiadomo...?)

Ja o piłce nożnej wiem niewiele, zwłaszcza jeśli chodzi o rozgrywki klubowe. Jednak odkąd mieszkam we Włoszech przejęłam włoski styl kibicowania i mentalnie gorąco wspieram lokalną drużynę. Mój współlokator Włoch zawsze się bardzo ekscytuje w trakcie meczu, stąd doskonale wiem, kiedy powinnam posłać ciepłe myśli w stronę piłkarzy. Moje starania chyba nie idą na marne, albowiem 6 czerwca Juventus po 13 latach ponownie wystąpi w finale Ligi Mistrzów.

Miło jest przebywać w miejscu, które coś wygrywa. To tak jak wtedy, kiedy Polska osiąga sukcesy w siatkówce (niestety w trakcie Mistrzostw Świata byłam w USA) albo kiedy pokonujemy Niemców, Mistrzów Świata w gałę, na naszym Stadionie Narodowym. Choć o piłce wiem niewiele i rzadko zasiadam przed ekran aby obejrzeć mecz, 6 czerwca zrobię wyjątek. Mam nadzieję, że moje ciepłe myśli i tym razem pomogą.



A skąd to nawiązanie...? Cóż, z moim blogowaniem jest tak, jak z kibicowaniem.
Kibicuję, kiedy komuś się coś udaje.
Bloguję, kiedy wszystko mi się wali.

sobota, 24 stycznia 2015

Królewskie łoże

4 lata i kilka dni temu, na początku roku 2011 usłyszałam słowa "zmieniamy mieszkanie". Zmiana odbyła się szybko i bez żadnych negocjacji, gdyż oddzielna kuchnia i korytarz pewnie zawsze będą dla lokatorów mieszkań z aneksem kuchennym atrakcyjnym kąskiem.

Oddzielna kuchnia i korytarz, oprócz ułatwiania nam życia, miały też za zadanie maskować niezaprzeczalne wady nowego lokum, a mianowicie brak mebli. Brak mebli w mieszkaniu dla studentki takiej jak ja był nie lada problemem, bo nie bardzo mogłam zabrać meble z rodzinnego domu, a jak już bym mogła, to nie bardzo miałam jak (i czym) je przewieźć a potem do mieszkania wnieść. Ale byłam zaradna i w wieku 19 lat myślałam jeszcze, że mogę być samowystarczalna, więc meble skołowałam sobie sama. Na pierwszy ogień poszło biurko, które kupiłam do poprzedniego mieszkania, które sama złożyłam (krzywo) i które nie służyło mi dobrze, bo było za małe aby pomieścić mój chaos. Na drugi ogień poszedł regał na książki z Ikei, który zakupili także moi współlokatorzy, który także sama złożyłam (idealnie! czy wszystkie meble z Ikei składa się bez użycia śrubokręta?) i który dzielnie mi służył przez te 4 lata.

Jest na czym położyć książki, jest przy czym pracować... Tylko miejsca na odpoczynek brak. 
Moi współlokatorzy mieli podobny problem, tak więc obu stronom było ciężko znaleźć łóżko spełniające wszystkie oczekiwania. Oni szukali dużego łóżka z materacem, które w razie czego mogą złożyć i łatwo przewieźć. Ja szukałam łóżka, które mogłoby mi też służyć jako coś do siedzenia, po za tym nie lubię nie mieć możliwości schowania pościeli (posłane łóżko zawsze kojarzyło mi się z ładem i porządkiem, których tak mi brak). W końcu, po kilku dniach, znalazłam swoje wymarzone ło... no ok, aż tak cudownie nie było, ale znalazłam w Carrefourze łóżko, które co prawda nie miało schowka na pościel ale ostatecznie można ją było gdzieś położyć, a na nim usiąść i się oprzeć. W dodatku kosztowało 299 złotych, czyli prawie dwa razy mniej niż wcześniej oglądane przez nas meble, co biednej studentce robiło dużą różnicę. Niestety, niska cena wyjaśniła się już po kilku nocach - łóżko było dziwnie podzielone na pół i dało się na nim spać albo na prawej, albo na lewej stronie, inaczej środek łóżka wbijał nam się między plecy. Sama się sobie dziwię, że ja i znajomi czy rodzina odwiedzający mnie w Warszawie wytrzymaliśmy na tym łóżku ponad dwa lata.

Przełom nastąpił, kiedy w końcu pojechałam do domu na długie wakacje do domu, w trakcie których wpadłam na jedną noc do Warszawy, którą pod względem jakości snu mogę zdecydowanie umieścić w TOP5 najgorzej przespanych nocy ever (albo nawet w TOP1, bo innych takich nocy nie umiem sobie na szybko przypomnieć, choć z pewnością mi się zdarzyły). Mama już wcześniej namawiała mnie na nowe łóżko, zwłaszcza że wtedy dostałam zastrzyk gotówki, ale dałam się namówić dopiero po przebudzeniu się w swoim wygodnym łóżeczku. Stanęło więc na tym, że jedziemy z Mamą po meble.

Wybrałyśmy dużą wersalkę w kolorze czekolady i pasującą do niej komodę (szafek na ubrania też w całym mieszkaniu brakowało). Było z tym kilka przygód, a to się okazało, że przywiozą meble tuż przed moim zagranicznym wyjazdem, a to nie ma komu tego wnieść, a to mój chłopak odkrył w sobie totalną niechęć do wszelkich domowych, chciałoby się powiedzieć męskich, obowiązków (komodę też złożyłam sama, krzywo, ale SAMA!)... Koniec końców, po powrocie z prawie tygodniowej wycieczki na Hip Hop Kemp wyspałam się na nowej wersalce, która od tamtej pory zyskała miano Królewskiego Łoża.

Na Królewskie Łoże nie da się powiedzieć złego słowa. Nawet jak przez przypadek czymś je ubrudziłam, wyprało mi się ślicznie i wyglądało jak nowe. Było baaardzo wygodne i bardzo duże - mam 175cm wzrostu i nigdy nawet nie było blisko do tego, aby któraś z moich stópek wystawała z łożka.

Dziś rano obudziłam się w Królewskim Łożu po raz ostatni. Godzinę temu zabrał je pan (obstawiam, że student), który zamiast do salonu meblowego zajrzał na stronę z ogłoszeniami i pewnie skompletuje sobie wyposażenie chawiry za cenę mojego starego wyra z Carrefoura. Gdybym ja miała znajomego z przyczepką do samochodu, też pewnie bym tak zrobiła ;) W każdym razie, naszła mnie pewna refleksja. Znowu siedzę w pustym pokoju zawalonym jedynie moimi rzeczami. W pewnym sensie zatoczyłam koło. Wracam do początku. Tylko mądrzejsza jestem ;)


Ale się rozpisałam! Ale co tam, i tak nikt tego nie czyta ;)

poniedziałek, 28 lipca 2014

Magda M.

Gdyby ktoś powiedział mi, że do mojej listy nieudanych rzeczy zalicza się też (kolejny!) blog założony tylko po to, aby wylać swoje frustracje dnia codziennego, to bym w to nie uwierzyła. Jakżebym miała to zrobić, skoro żyłam w błogiej nieświadomości, kompletnie zapominając o jego istnieniu! Ale teraz, kiedy mam ochotę założyć (kolejnego!) bloga, tym razem w celu relacjonowania realizacji moich życiowych celów, będzie jak znalazł.

Nazwa może nie będzie adekwatna do treści (rzecz ma być przede wszystkim o odchudzaniu, aktywności fizycznej i szeroko pojętym byciem "fit"), ale jest adekwatna do autorki. Bo co by się nie działo, za każdym razem kiedy kończy się wiosna, nie czuję lata, tylko zbliżający się oddech jesieni, który stopniowo skraca dni i czyni sierpniowe noce zimniejszymi. Każdy wdech tego chłodnego, sierpniowo-wrześniowego powietrza przypomina mi o tamtej jesieni sprzed 8 lat.

"Magda M." kojarzy mi się z tamtą jesienią, i wtedy mam też nieodpartą chęć zobaczyć ten serial po raz kolejny. Czasem to robię, dawkuję sobie przygody prawniczki odcinkami i wracam do nich po roku. W poprzednie lato obejrzałam 2 sezony i kilka odcinków, teraz zostało mi 5 odcinków 4 sezonu i musi mi to wystarczyć do końca września. Chyba, że nastąpi jakiś życiowy kataklizm i zaaplikuję sobie historię Magdy i Piotra w dużej dawce, z dodatkiem poprcornu i lodów.

To właśnie robię, gdy jest źle. Pomimo tego, że to banał, kiedy mam doła, robię popcorn z lodami i tak jak Magda oglądała Casablancę, ja oglądam jej perypetie.

środa, 10 lipca 2013

Popcorn z lodami.

Pamiętam, że gdy byłam nastolatką, moim ulubionym serialem była "Magda M.".
Nie było to tak, że oglądałam ją namiętnie od początku - wręcz przeciwnie, kiedy każdy się nią zachwycał, ja jej unikałam.
Ale pamiętam, że wróciłam kiedyś do domu, zasmucona, że podczas spaceru nie spotkałam Mojej Ówczesnej Miłości, włączyłam telewizor i położyłam się na łóżku i zaczęłam o Nim rozmyślać.
Tak się złożyło, że akurat leciała "Magda M." i jedna z bohaterek odcinka nosiła Jego nazwisko.
Stwierdziłam, że skoro On prześladuje mnie nawet w serialach, to to musi być przeznaczenie.
Od tamtego czasu nie opuściłam już żadnego odcinka (zaczęłam oglądać w połowie trzeciego sezonu).

Drugie wspomnienie "Magdy M." jest takie, że On też ją oglądał i zapytał mnie kiedyś, czy chciałabym mieć takiego Piotra, po czym sam stwierdził, że kiedyś go będę miała. Całe szczęście On nie miał na imię Piotr, bo wtedy byłoby to dosyć zabawne.

Gdy byłam na studiach odświeżyłam sobie "Magdę M." i stwierdziłam, że jeśli oglądający ją ludzie nie byli w większości piętnastolatkami marzącymi o spacerowaniu z ukochanym po Warszawie, pięknym widoku z balkonu, chodzeniu na fitness z przyjaciółkami i dobrze płatnej pracy (tak jak ja wtedy), to z tym krajem już wtedy było bardzo źle. Dlaczego? Bo tytułowa Magda to najgłupsza postać jaką kiedykolwiek wymyślono, bardziej uparta od osła i widząca problemy dosłownie we wszystkim. Gdybym była Joanną Brodzik i przeczytała ten scenariusz (podobno specjalnie dla niej napisano tę rolę), to bym się bardzo obraziła.

Teraz mam dwadzieścia jeden lat i pół, dwa lata zmarnowane na dwa niepotrzebne kierunki studiów, trzy lata zmarnowane na odchudzanie się "od jutra" i oblałam dziś prawo jazdy po raz piąty. Nie mam za co go poprawiać po raz kolejny, kończy mi się stara teoria a nową, znając mnie, będę musiała zdawać osiemset razy. Nie wiem co mam robić, przepłakałam pół dnia, w dodatku mama w ogóle nie słucha co się do niej mówi i co i rusz wpadają jej do głowy bezsensowne pomysły. W taki dzień jedyne, na co mam ochotę to "Magda M." i popcorn z lodami.

Lodów nie mam, ale mascarpone z borówkami świetnie sobie radzi w tej roli.